Trudne początki

Nie mieliśmy pojęcia jak zrealizujemy swój − wtedy jeszcze szalony według nas – plan przejechania na rowerze polskiego wybrzeża. Baliśmy się, że utkniemy gdzieś na trasie i w najlepszym wypadku spędzimy kilka tygodni nad morzem, wylegując się na plaży albo spacerując po okolicy. Gorszy scenariusz przewidywał powrót do domu z podkulonym ogonem i poczuciem beznadziejności, bo oto coś co już wielu zrobiło bez większych problemów, nas pokonało. Wiedzieliśmy tylko, że mentalnie jesteśmy gotowi, by wyjechać na swoją pierwszą, poważną i na dodatek samodzielną wyprawę, która nie będzie ograniczała się tylko do jednego miejsca. Żeby jednak każdy nieco bardziej zrozumiał nasze położenie i wątpliwości jakie towarzyszyły planowaniu wyjazdu, musimy przedstawić w tym miejscu swoje szczególne osiągnięcia w dziedzinie podróży.

Najważniejszym był fakt, że potrafiliśmy już zmieścić bagaż i prowiant na dwa tygodnie do jednego plecaka. A trzeba przyznać, był to bardzo duży krok do przodu. Podczas naszego pierwszego, sylwestrowego wyjazdu do Złotego Stoku w 2011 roku prócz dwóch plecaków z ciuchami zabraliśmy dwudziestolitrową walizkę wypakowaną po brzegi jedzeniem. To przecież normalne, że na trzydniowy pobyt w niedużej miejscowości i to w tak gorącym okresie jakim był przełom grudnia i stycznia, trzeba wziąć ze sobą dwa bochenki chleba, worek cukru, po cztery opakowania pasztetów i dań do zalania wrzątkiem (spaghetti i puree), sześć zupek chińskich, dwa serki do smarowania oraz całe opakowanie margaryny. Nie zapominajmy również o dwóch rolkach papieru toaletowego – najwyraźniej nasza podświadomość podpowiedziała nam, że mogą się przydać na wypadek, gdybyśmy jednak wszystko z tego zestawu zjedli.

Oczywiście na miejscu okazało się, że do otwartego supermarketu mamy rzut beretem. Przez cały ten czas, kiedy wędrowaliśmy po szlakach wracając co wieczór do swojego pokoju, ów sklep był otwarty. Nie odczuwali byśmy tak mocno rozgoryczenia zaistniałą sytuacją, gdyby nie fakt, że kółko walizki zwyczajnie odpadło pod ciężarem transportowanego prowiantu. I to jeszcze w drodze na dworzec, dwadzieścia metrów od domu.

Zmieniliśmy myślenie

Doświadczenie ze pamiętnego wyjazdu do Złotego Stoku kazało nam zrewidować nieco przyzwyczajenia i przestawić swój tok myślenia. Trzeba było nauczyć się ograniczać bagaż, brać tylko to co najpotrzebniejsze. Po powrocie z sylwestrowego wypadu zaczęliśmy dopracowywać swój warsztat podróżniczy. Szło nam to całkiem nieźle. Prócz udanego wejścia na Ślężę (to jeszcze w lecie pamiętnego 2011 roku) i zdobycia kilku łatwiejszych szlaków w Tatrach i Sudetach zaczęliśmy realizować coraz to bardziej śmiałe wyjazdy.

W lecie 2012 roku wybraliśmy się na organizowany przez touroperatora dwutygodniowy wyjazd do Maroka. Pomimo tego, że wyjazd ogólnie można zaliczyć do miłych i chętnie wspominanych, to właśnie wtedy coś w nas pękło. Doszliśmy do wniosku, że wakacje oferowane przez biura podróży nas nie interesują. Nie chcemy biegać za przewodnikiem i zwiedzać kolejne miasta po macoszemu podczas tzw. objazdówek. Wolimy wybrać to, co nas naprawdę interesuje i spędzić w pięknych miejscach więcej czasu.

Z biegiem lat nabieraliśmy doświadczenia, dowiadywaliśmy się, że wielu z do tej pory zabieranych ze sobą rzeczy nie potrzebujemy. Bagaż kurczył się a horyzonty poszerzały. Sięgaliśmy wzrokiem dalej i dalej, wybierając się w coraz to dłuższe podróże. Osiągnęliśmy to, co jeszcze jakiś czas temu wydawało się dla nas niemożliwe: potrafiliśmy chociażby pojechać do Czech i w stolicy przesiedzieć miesiąc, zwiedzając dokładnie niemal każdy kawałek miasta.

Pewnego lata, postanowiliśmy zrealizować plan przejechania polskiego wybrzeża pociągiem z plecakami na plechach, spędzając po kilka dni w jakiejś ciekawej miejscowości, by następnie dojechać do kolejnej. Zapakowaliśmy do plecaków namiot, ciuchy oraz kilka przydatnych akcesoriów i ruszyliśmy na podbój północy kraju. Przyjechaliśmy do Gdańska z myślą o spędzeniu w nim nawet tygodnia nim ruszymy dalej. Okazało się, że miasto tak się nam spodobało, iż nie chcieliśmy nigdzie wyjeżdżać. Ruszyliśmy się po około trzech tygodniach.

Można inaczej

Wydarzyło się wtedy coś bardzo dla nas ważnego. Zwiedzając wybrzeże w czasie tej i kolejnych podróży spotykaliśmy często na trasie specyficzny typ rowerzystów. Byli to głównie cykliści zza zachodniej granicy, którzy do swoich rowerów wyposażonych w kierownicę typu baranek, z przednim amortyzatorem o niskim skoku i solidnym bagażnikiem doczepiali mniejsze lub większe sakwy Ortlieb. Wszyscy wyglądali tak samo, mieli w sobie ten sam luz, a na twarzach wieczny uśmiech. Co nas najbardziej zaskoczyło, byli to głównie emeryci lub osoby zbliżające się do wieku uprawniającego do zrzucenia z siebie ciężaru pracy. Młodzi również się zdarzali, ale nie tak licznie.

Ilekroć mijaliśmy sakwistów – jak zwykliśmy ich nazywać – mieliśmy ochotę przerzucić nasz bagaż z plecaków do cudacznych worków wodoszczelnych i wyruszyć ich trasą w nieznane. Był tylko jeden problem – nie mieliśmy absolutnie jakiegokolwiek roweru, na który moglibyśmy zarzucić sakwy o zakupie których wcześniej nawet nie pomyśleliśmy, że istnieją. Na dodatek nie byliśmy „bogatymi, niemieckimi emerytami”, a czas jaki zapewne oni mieli w nadmiarze, my musieliśmy skompresować do dwóch miesięcy wakacji.

Idea podróży na rowerach

Im dłużej jednak się nad samą ideą podróży na rowerach zastanawialiśmy, tym bardziej nabieraliśmy przekonania, że ten sposób zwiedzania nam odpowiada. Zamiast wydawać pieniądze na pociągi i autobusy, by przemieścić się z punktu A do B, można przecież tam dojechać na dwóch kółkach. Zapewne niejednokrotnie o wiele szybciej, niż miałoby to miejsce w przypadku całej procedury dojścia na dworzec, oczekiwania na odpowiednie połączenie, przejechania interesującego nas odcinka
z uwzględnieniem wszystkich postojów na przystankach… No dobrze, takie sytuacje bywają niestety bardzo rzadkie. Trudno być szybszym niż pojazd silnikowy lub skład kolejowy biorąc pod uwagę, że my się męczymy,
a on nie. Niemniej, pieniądze które przeznaczylibyśmy na bilet mogliśmy spożytkować na nocleg w jakimś miejscu lub obiad. A to był niewątpliwy plus. Skoro potrafiliśmy też wydać małą kwotę podczas miesięcznego wyjazdu i zostać w jednym miejscu, to dlaczego by nie spróbować ten sam budżet podzielić na kilka mniejszych kwot by zwiedzić więcej miast? Dojazd do nich mielibyśmy za darmo. Pozostałe kwoty raczej niewiele by się różniły od dotychczasowych. Idąc tym tokiem rozumowania widzieliśmy coraz to większe możliwości jakie niosą ze sobą posiadanie roweru i sakw. Zakup ich był tylko kwestią czasu.

Zaczęliśmy rozglądać się za tanimi rowerami. To była podstawa − trudno kupić akcesoria nie mając głównego narzędzia. Śledziliśmy aukcje internetowe, sprawdzaliśmy ofertę sklepów rowerowych, odwiedzaliśmy komisy. Cel był jeden: kupić jak najtańszy, ale dostatecznie solidny rower, by nie rozsypał się pod ciężarem bagażów i nas samych. Nie wiedzieliśmy, czy po przejechaniu kilkunastu kilometrów jednak odechce się nam dalszej jazdy. Woleliśmy ostrożnie podejść do nowej zajawki i wydać możliwie jak najmniej na nowy sprzęt.

Kompletowanie rowerów

Po kilku tygodniach wahania i rozmyślań wybór padł na rower mało znanej nam marki SCUD, wypatrzony na portalu aukcyjnym za 300 złotych. Duża, ciężka rama, koła 28 cali. Oczywiście używany, choć w dobrym stanie. Kilka próbnych jazd przyniosło pozytywne odczucia. Co prawda bagażnik zespawany z cienkich prętów wyglądał jakby miał się rozsypać pod ciężarem sakw, ale skoro rower ma naklejkę „Scud Treking Series” to chyba producent przewidział, że ktoś będzie chciał potraktować go jak juczny pojazd?

Drugim jednośladem okazał się Pegasus Solero za 700 złotych. Ten wyglądał już rasowo – posiadał solidny bagażnik, specyficznie zakrzywioną
kierownicę, amortyzator i pełną, plastikową osłonę na łańcuch. I co najważniejsze, na przednim kole znajdowało się dynamo upchane do piasty. Ten rower nie był tak tani jak SCUD, ale co tam – na wygodzie się nie oszczędza.

Niestety, okazało się, że pojazd ucierpiał w czasie swojej podróży do nas. Główka ramy, a dokładnie górna miska łożyska była wgnieciona. Zauważyliśmy to dopiero w momencie, gdy chcieliśmy nałożyć przedni widelec i przymocować kierownicę. Sami nie mogliśmy nic z tym zrobić. Odwiedziliśmy kilku krakowskich serwisantów, ale nikt nie chciał się podjąć wyprostowania uszkodzenia. Próbę podjęli dopiero pracownicy serwisu rowerowego „Ando” mieszczącego się pod adresem Madalińskiego 5. Po upewnieniu się, że rozumiemy iż naprawa może mieć negatywny wpływ na wytrzymałość ramy, a i samo ponowne nagwintowanie może nie być zbyt dobre, serwisant przystąpił do czynienia cudów. Rower odebraliśmy po tygodniu. Był jak nowy. Naszedł czas na zakup sakw.

Zakup sakw

Przy wyborze akcesoriów bagażowych kierowaliśmy się tą samą zasadą co przy rowerach. Miały być tanie i dostatecznie wytrzymałe by nie odpadły bagażników na pierwszym lepszym krawężniku. Ponownie zanurzyliśmy się w Internecie by wyszukać najtańsze modele. Zdecydowaliśmy, że nie chcemy wydać więcej niż 150 złotych. W razie odrzucenia tej formy podróżowania mielibyśmy sobie za złe, że niepotrzebnie zainwestowaliśmy w sprzęt, który nie wiadomo czy się sprzeda jeśli będzie mocno zużyty.

Od razu zrezygnowaliśmy z sakw oferowanych przez znane supermarkety. Choć były tanie, to i na takie również wyglądały. Nie mieliśmy pewności, czy dałyby radę udźwignąć nasz bagaż. W naszej opinii bardziej nadawały się na weekendowy wypad za miasto i przetransportowanie prowiantu i kurtki przeciwdeszczowej.

Okazyjnie kupiliśmy dwa komplety sakw firmy Vizari, model K-580 po około 100 złotych każdy. Nie były to rzecz jasna wodoszczelne worki jak te oferowane przez Crosso czy Ortlieb. Choć były pokryte wewnątrz cienką warstwą gumy, wiedzieliśmy, że pierwsza lepsza ulewa raczej pokona te zabezpieczenie i zaleje nam cały dobytek. Uznaliśmy jednak, że raczej w deszczu jeździć nie będziemy, więc nie ma co aż tak skupiać się na tych – jak się nam wydawało wtedy – zbędnych udziwnieniach, które tylko podnoszą cenę akcesoriów. Cieszyło nas, że są dostatecznie duże, by pomieścić nasz bagaż. Posiadały również metalowe, a nie tak jak w wielu tańszych produktach tego typu, plastikowe haki do mocowania na bagażniku. Niewielkie, dodatkowo doczepiane sakiewki dawały możliwość oddzielenia od głównego bagażu najpotrzebniejszych na trasie rzeczy. Szybki dostęp do dokumentów, portfela czy batoników to przecież podstawa.

Wybór trasy

Mieliśmy więc już dwa najpotrzebniejsze elementy, by rozpocząć swą przygodę z trekkingami rowerowymi. Dokupiliśmy jeszcze w Lidlu po jednym komplecie odzieży rowerowej, kaski i odkopaliśmy stare bidony, które otrzymaliśmy po wymianie etykiet z popularnego napoju izotonicznego Powerade. Powoli zbliżaliśmy się do chwili, kiedy wsiądziemy na rowery i ruszymy ku przygodom. Pozostało wybrać odpowiednią na pierwszą wyprawę trasę.

W czasie gdy my wchłanialiśmy wszelkie przydatne dla podróżników rowerowych informacje, na wschodzie Polski trwała budowa najdłuższego szlaku dla pasjonatów jednośladów. Pomysłodawcy projektu Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo szerzyli dumnie nowinę, że w przeciągu dwóch lat od rozpoczęcia realizacji inwestycji województwa położone przy granicach z Ukrainą, Białorusią, Litwą i Rosją stworzą wspólnie „łańcuch atrakcji”. Trasa o długości około 2000 km miała obejmować swym zasięgiem pięć regionów Polski i być poprowadzona środkiem dwudziestokilometrowego „korytarza” mieszczącego w sobie najważniejsze regionalne atrakcje. Wiadomość o tym spektakularnym projekcie bardzo nas ucieszyła i trzeba przyznać, również kusiła. Jednak obawialiśmy się, że odległość jaką musielibyśmy pokonać podczas pierwszego wyjazdu na jednośladach mogłaby okazać się zbyt duża i szybko byśmy się zniechęcili. Zresztą wgłębiając się w relacje tych, którzy zdecydowali się skorzystać z jeszcze nie gotowego szlaku skutecznie oddaliły nas od pomysłu wybrania Green Velo za cel. Wiele dróg było nieprzygotowanych na przyjęcie rowerzystów, trwały remonty, przebudowy. Nie chcieliśmy, aby nieprzyjazne warunki spowodowały, że pierwsza podróż stanie się jednocześnie ostatnią.

Postanowiliśmy zbytnio nie komplikować sobie wyboru i skorzystać z trasy gotowej, funkcjonującej od wielu lat i cieszącej się dużą popularnością. Wybór padł na EuroVelo 10, znany również pod nazwą Nadmorski Szlak Hanzeatycki czy po prostu R10. Najpewniej to właśnie z tej trasy korzystali sakwiści, których widywaliśmy nad Bałtykiem w czasie wcześniejszych wyjazdów i których widok spowodował, że załapaliśmy chęć na rowerowe podróże. Czy nasz wybór mógł więc paść na inny szlak?

EuroVelo10

Jak się dowiedzieliśmy R10 przebiega przez dziewięć nadbałtyckich krajów, jednocześnie okrążając całe morze. Trasa liczy łącznie około 7980 km i przejeżdża przez takie miasta jak: Sankt Petersburg, Helsinki, Sztokholm, Kopenhagę, Rostock, Świnoujście, Gdańsk, Kaliningrad, Rygę czy Tallinn. Ani nam się śniło, by przejechać całość. Była to dla nas kosmiczna odległość,
a jej pokonanie mniej więcej tak prawdopodobne jak odwiedzenie Księżyca. Woleliśmy skupić się na polskim wybrzeżu i wyrwać około 600 km z całej puli.

Czytając liczne relacje dowiedzieliśmy się, że najlepiej rozpocząć swą podróż w Świnoujściu i jechać na wschód. Podobno silny wiatr odbiera podróżnym chęci do pokonywania kolejnych kilometrów jeśli wybierze się przeciwny kierunek. Za wyborem na miejsce startu tego miasta przemawiał również fakt, że dojazd do niego pociągiem nie stanowił większego problemu. Cieszyliśmy się, że – jeśli oczywiście udałoby się nam przejechać całą trasę – będziemy mogli mówić o podróży faktycznie od granicy do granicy. Wielu sakwistów pokonuje polskie wybrzeże docierając jedynie do Helu i omijając Zatokę Pucką czy Mierzeję Wiślaną. My zakładaliśmy, że rozpoczniemy podróż na ulicy Wojska Polskiego w Świnoujściu, w miejscu gdzie znajduje się linia oddzielająca nasz kraj od Niemiec, a zakończymy możliwie jak najdalej na wschód.

Relacja z wyprawy

Czy udało się nam przejechać polskie wybrzeże? Ci z Was, którzy śledzą EkstraMisję od dłuższego czasu wiedzą, że tak. Relacja z tego wypadu znajduje się na blogu pod nazwą „Nadmorskie Opowieści„. Seria wpisów jest jednocześnie pierwszym zapisem przygód z dużej wyprawy, jaką jako EkstraMisja zorganizowaliśmy. Do „Opowieści” mamy duży sentyment, ponieważ pokazuje jak powoli kształtowała się w nas idea podróży na dwóch kółkach. I jak się okazuje, seria tych wpisów jest dosyć szczegółowym opisem szlaku EuroVelo10 na polskim internecie. Pokazujemy tam m.in. niuanse, które powodują, że przejechanie bezproblemowe R10-tką nie jest takie proste. Dlatego jeśli planujecie wyruszenie wzdłuż polskiego wybrzeża, to zachęcamy do przeczytania tejże serii.

Mamy nadzieję, że pokazanie Wam jak dochodziliśmy do momentu wyruszenia na swoją pierwszą wyprawę rowerową pomoże w podjęciu decyzji czy warto zdecydować się na ten sposób podróży? My nie żałujemy. Ba, namawiamy wszystkich by jeśli tylko czas i fundusze pozwalają, wybrać się na podobną „przejażdżkę”. Nawet nie posiadając zbyt dużego budżetu, można zorganizować niezapomnianą wyprawę. Pamiętajcie o tym!

Zachęcamy do śledzenia EkstraMisji na Facebooku, Instagramie czy Twitterze. Na naszych kanałach na YouTube i CDA znajdziecie również wideorelację z wyprawy rowerowej przez 13 krajów Europy – z Polski do Grecji i z powrotem. W połączeniu z „Opowieściami” oraz wpisami z „Ekstra13” otrzymacie potężną dawkę wiedzy jak podróż na dwóch kółkach wygląda.

Jeśli macie ochotę wesprzeć nas i EkstraMisję czy zbliżające się projekty, zapraszamy na naszego Patronite. Na naszym profilu znajdziecie informację jaką wyprawę czy projekt aktualnie organizujemy i jak możecie nam pomóc w jego realizacji. Z góry dziękujemy za wsparcie!